Ota Benga (właśc. Mbye Otabenga; ur. 1885 r.) był Pigmejem z kongijskiego plemienia Mbuti, który w 1904 r. został wystawiony jako żywy eksponat podczas targów Louisiana Purchase Exposition w St. Louis w USA. Następnie trafił do Bronx Zoo, gdzie był przetrzymywany jako atrakcja w klatce z szympansem. Rasistowski eksperyment i utracona szansa na powrót do Afryki doprowadziły Otę Bengę do depresji i samobójczej śmierci 20 marca 1916 r.
Funt soli i belę sukna – dokładnie tyle kosztuje Ota Benga. W 1904 r. amerykański biznesmen i odkrywca Samuel Phillips Verner ubija złoty interes, odkupując kongijskiego Pigmeja od handlarzy niewolnikami. Dla Oty i tysięcy mu podobnych to szczęście w nieszczęściu – którego teraz nikt się jeszcze nie spodziewa.
Jest piękny poranek 1902 r., Samuel Phillips Verner wyrusza w kolejną zamorską wyprawę. Kontrakt z Williamem Johnem McGee, dyrektorem Biura Amerykańskiej Etnologii w Instytucie Smithsona, rzuca mu nie lada wyzwanie. Tym razem zamiast nawróconych dusz były misjonarz ma z Afryki przywieźć Pigmejów, którzy zostaną pokazani na wystawie etnograficznej Louisiana Purchase Exposition w St. Louis. „Rządowe Biuro Antropologiczne zaplanowało i przeprowadza wielką wystawę żywych okazów dziwnych i interesujących ras. Nie zabraknie Pigmejów z Afryki Środkowej i gigantów z Patagonii, gdzie wysłano już wyprawy śmiałków” – donosi wkrótce rozentuzjazmowana prasa.
Nadchodząca Wystawa Światowa z 1904 r. ma być prawdziwym fenomenem. Organizatorzy nie szczędzą funduszy na śmiały projekt, a wysłani przez nich emisariusze – sprytu i sporej dozy odwagi, bez których ani rusz podczas ekspedycji na dalekie lądy. Doskonale wie o tym Verner, który dociera do Afryki pełen ekscytacji, ale i uzasadnionych obaw.

Na początku XX w. Kongo jest niespokojne i niebezpieczne. Krajem targają nieustające bunty społeczne przeciwko francuskim kolonizatorom, panoszącym się tu od 1882 r. Pod ich rządami handel niewolnikami i surowcami naturalnymi, który kwitnie w Kongu od późnego średniowiecza, gdy zachodnie rejony Afryki Subsaharyjskiej odkryła dla siebie Portugalia, przybiera już rozmiary jawnego wyzysku. O lokalne dobra zaciekle walczy też Belgia. Każdy skrawek ziemi i każdy człowiek muszą się mierzyć z żądzą i regułami europejskich osadników.
Wkrótce brutalnie przekona się o tym Mbye Otabenga, urodzony w 1885 r. Pigmej z plemienia Mbuti. Podczas gdy młody mężczyzna jest na polowaniu, wioskę atakują Force Publique, siły belgijskiej policji powołanej do kontrolowania kongijskich tubylców. Wszyscy mieszkańcy, wśród nich żona i dzieci Mbye, zostają zamordowani. A on nie zdąży nawet opłakać bliskich, bo tuż po powrocie do zniszczonej osady sam trafi w zasadzkę handlarzy niewolnikami z wrogiego ludu Baschilele.
Muzungu – biały oprawca
„Nie taką formę tłumienia lokalnych buntów sugerowałem urzędnikom” – sarka w myślach Samuel Verner. Jego zdaniem uczciwe dla obu stron korzyści z kolonizacji Afryki może wzmocnić tylko budowa kolei parowej. Ale rząd w Brukseli woli iść na łatwiznę: siłą zmusza rdzenne ludy do katorżniczej pracy, a oponentów wyrzyna co do jednego. Verner ma dla tubylców wiele współczucia, dlatego misja, z którą teraz przybywa, budzi w nim skrajne emocje. I chociaż odkrywca przedziera się niestrudzenie przez afrykański upał do wioski Pigmejów Batwa, martwi go jeszcze jedno.
Verner jest ekspertem od tematyki Konga, ma tu przyjaciół, a nawet dwoje dzieci z Kongijką z Luebo, i zna język tshiluba. A jednak wciąż pozostaje muzungu – białym człowiekiem, którego miejscowi darzą ograniczonym zaufaniem i w rezultacie unikają.

Wiosną 1903 r. do Vernera nieoczekiwanie uśmiecha się los: po drodze do wioski spotyka Mbye Otabengę. Dobija targu z handlarzami i wmawia swojemu nowemu nabytkowi – który ma być dla przybysza wytrychem do świata Pigmejów – że właśnie uratował go przed kanibalami. To kłamstwo napędzi niedługo spiralę nieodwracalnych wydarzeń, ale na razie między Mbye a Samuelem rodzi się sympatia, nader owocna dla tego drugiego.
Wyssana z palca historyjka o cudownym ocaleniu Otabengi przed ludożercami zjednuje Vernerowi autochtonów. Młody Pigmej towarzyszy muzungu w wojażach przez Kongo i werbuje dla niego 12 mężczyzn z królestwa Bakuba, w tym syna króla Ndombe. Już niedługo wszyscy pokonują statkiem Atlantyk, by w czerwcu 1904 r. dotrzeć do portu w Nowym Orleanie. Pech chce, że podczas długiej, wyczerpującej podróży Verner zapada na malarię. Oddzielona od niego grupa Afrykanów, która liczyła na amerykańską gościnność równą własnej – jak wspomina Verner, Afrykanie sprezentowali mu na powitanie tykwy z winem palmowym, sznury ubitego ptactwa i kosze orzeszków ziemnych, bananów, ziemniaków, a każdy mieszkaniec mu salutował i radośnie się uśmiechał – zostaje bez zbędnej kurtuazji dostarczona jako żywa atrakcja na wystawę w St. Louis.

Na Louisiana Purchase Exposition są już setki tubylców z całego świata. W kulturowym kalejdoskopie Mbye Otabenga przyciąga uwagę swoim odmiennym wyglądem, zwłaszcza rytualnie spiłowanymi zębami. Jest bystry – wszak powiedzenie mudimuki mu mutwa, oznaczające mniej więcej „przebiegły (dosłownie: ostry) jak Pigmej”, nie wzięło się znikąd – i szybko orientuje się, w czym rzecz. Za pokaz zaczyna pobierać pięć centów, a jego „biznesową smykałkę” doceniają łakomi zysków „przełożeni”. Z kolei Malanga, inny z Pigmejów, kusi zwiedzających szokującym wyznaniem: jest kanibalem. „Jego gust się zmienił i prawdopodobnie odmówiłby zjedzenia ludzkiego mięsa, gdyby mu je teraz ofiarowano, ponieważ stał się częściowo cywilizowany i tak samo lubi zwykłe jedzenie jak każdy inny człowiek” – pisze zaintrygowana prasa.
Podczas wystawy kongijscy Pigmeje uczestniczą też w zawodach w… obrzucaniu się błotem. Walczą o arbuza, chociaż przyprowadzony tłumacz robi wszystko, aby przedstawić im piękno i wartość metalowego pieniądza. Bezskutecznie. „W rezultacie arbuzy wygrały dzień. Nie mając nadziei na żadne inne rozwiązanie, menadżerowie dołożyli do nagród pieniężnych arbuzy i wyścigi przebiegły pomyślnie. To był wspaniały dzień, a Pigmeje mieli swój udział w owocach zwycięstwa” – relacjonuje „The Boston Journal”.

Miesiąc później Samuel Verner dociera na miejsce i ku swemu przerażeniu odkrywa, że przywiezieni przez niego Pigmeje są traktowani bardziej jak więźniowie niż „kulturowi performerzy”, którymi mieli być. Na szczęście potrwa to niedługo. W 1905 r., zgodnie z obietnicą, Amerykanin odwozi Pigmejów statkiem do Konga. Przez jakiś czas Mbye Otabenga towarzyszy mu w eksploracjach. Potem próbuje na nowo ułożyć sobie życie i żeni się z Pigmejką z ludu Batwa. Znowu nie ma szczęścia – druga żona umiera po ukąszeniu przez luwilya-wilya, jadowitego węża, a pobratymcy z powodu etnicznych nieporozumień wypędzają wdowca z wioski.
Zrezygnowany Mbye Otabenga ponownie wsiada na statek do Stanów Zjednoczonych. Rozpoczynająca się właśnie podróż wywróci jego życie do góry nogami, ale młody Pigmej nie ma jeszcze o tym pojęcia. Polecony przez Vernera, z nadzieją rozpoczyna pracę w Amerykańskim Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku. Z czasem jednak lniany garnitur, własny pokój, lepsze warunki życia i spora doza swobody przestają go cieszyć. Wskutek nasilającej się tęsknoty za ojczyzną i szoku kulturowego Mbye staje się nieznośny i agresywny, raz nawet rzuca krzesłem w filantropkę Florence Guggenheim. Tego jest już za wiele. Za sugestią Henry’ego Bumpusa, kuratora nowojorskiego muzeum, Verner w 1906 r. udaje się do Bronx Zoo, gdzie Ota Benga – bo tak zaczęto nazywać Pigmeja – ma odtąd pracować jako pomocnik przy zwierzętach.

Dyrektor ogrodu William Hornaday szybko zauważa, że zwiedzający bardziej interesują się Kongijczykiem niż oglądaną fauną. Kuszony podszeptami Madisona Granta, antropologa – amatora, zwolennika eugeniki, naukowego rasisty i szefa Nowojorskiego Towarzystwa Zoologicznego, godzi się umieścić Afrykanina w Domu Małp, w klatce z szympansem.
„Afrykański Pigmej »Ota Benga«. Wiek 23 lata. Wysokość 4 stopy 11 cali. Waga 103 funty. Przywieziony z rzeki Kasai w Wolnym Państwie Kongo w Afryce Południowo-Środkowej przez dr. Samuela P. Vernera. Wystawiany każdego popołudnia we wrześniu” – informuje tabliczka.
W klatce Bengi walają się kości – to tylko atrapa, mająca sugerować, że Pigmej jest kanibalem, ale ważne, że działa. Gapie oblegają „wybieg”, obserwując, jak Mbye odpoczywa na hamaku, demonstruje umiejętności tkackie i strzela z łuku. „Pigmej ma teraz orangutana [imieniem Dohong – przyp. red.] jako towarzysza, a ich wybryki zachwycają tłumy” – donosi lada chwila „New York Times”. Według dziennikarzy pierwszego dnia wystawy do zoo ściąga aż kilka tysięcy zwiedzających, a przez cały wrzesień – bagatela 220 tys., czyli dwa razy więcej niż w poprzednim roku. I nic dziwnego.

„Brakujące ogniwo” ewolucji i moralny kompas
Ota Benga to nie tylko żywa atrakcja, „jedyny prawdziwy Afrykanin – kanibal w Ameryce”, lecz także eksponat naukowy. Po sensacyjnym doniesieniu Karola Darwina, iż człowiek pochodzi od małpy, rozpoczynają się gorączkowe poszukiwania „brakującego ogniwa” w rozwoju gatunku ludzkiego. Po pobieżnej eksploracji uznano, że są nim czarnoskórzy, a zwłaszcza ci, których kultura została oceniona przez Zachód jako „prymitywna” – niedostatecznie „ludzka”, by dosięgnąć zachodnich wzorców. Wskutek błędnie rozumianej teorii ewolucji i kulturowych uprzedzeń Pigmej z plemienia Mbuti, jako przedstawiciel „najniższego typu rasy ludzkiej”, trafia więc do klatki z szympansem. Zwiedzający zoo mogą porównać ich wygląd i zrozumieć, że to właśnie rdzenni mieszkańcy afrykańskiego buszu są formą pośrednią między małpą a człowiekiem – oraz że na drabinie ewolucji czarnoskórym bliżej jest do zwierząt aniżeli do cywilizowanych Amerykanów czy Europejczyków.

Mało kto zastawia się wówczas nad sensem i skutkami owych poczynań. Idealnie wpisują się one w dyskurs kolonialny, zgodnie z którym cywilizacja zachodnia uważana jest za rozwiniętą, lepszą, plasującą się ponad innymi, a tych, którzy odbiegają od jej standardów, traktuje się co do zasady jako „dzikusów” i podludzi – i nikt nie widzi w tym problemu. No, prawie nikt.
Odwagą wykazuje się wielebny Robert Stuart MacArthur z Calvary Baptist Church, który krytykuje ekspozycję w Luizjanie i jej podobne jako jednoznacznie poniżające. Jego głos niknie jednak w harmidrze ciekawskich gapiów. Zagłuszają go również inni duchowni. Ci dla odmiany nie godzą się z teorią ewolucji i grzmią, że wystawa to policzek wymierzony wartościom chrześcijańskim. Nawet afroamerykański pastor James H. Gordon, który uważa, że Afrykanie dość już się nacierpieli i należy ich uznać za „istoty ludzkie, z duszą”, jest tego samego zdania. Twierdzi ponadto, że „absurdem jest jęczeć z powodu wyobrażonego upokorzenia i poniżenia, które cierpi Benga, [bo] Pigmeje plasują się nisko w skali człowieczeństwa (!)”.
Podobne opinie nie pozostają bez echa. Ota Benga jest coraz silniej nękany psychicznie przez tłumy zwiedzających. Zamknięty w klatce, broni się przed ich napastliwością tym, co ma pod ręką – i strzela z łuku do rudowłosego mężczyzny, co rozpętuje kolejną aferę. To jednak nie koniec, bo jak donosi niebawem prasa, „Ota Benga, afrykański Pigmej, który od jakiegoś czasu był wystawiany w nowojorskich ogrodach zoologicznych, próbował wczoraj zabić nożem opiekuna. Walczył zaciekle, zanim został rozbrojony”.

Chociaż 27 września 1906 r. burmistrz Nowego Jorku George B. McClellan Jr. nakazuje natychmiast uwolnić Otę Bengę z klatki, dla Pigmeja nie ma już ratunku. Mężczyzna trafia do sierocińca, ale „nadmiernie” interesuje się kobietami, za co zostaje oddalony na farmę. W 1910 r. wyjeżdża do Virginia Theological Seminary and College w Lynchburgu, gdzie zostaje ochrzczony jako Otto Bingo, uczy się angielskiego i kształci na misjonarza pod okiem Jamesa H. Gordona. Po ukończeniu edukacji pracuje w fabryce tytoniu, a w wolnym czasie zwiedza okolicę. Samochody, drapacze chmur i wielkomiejski światek nie robią na nim większego wrażenia. „Czary! Wszystko to czary. To się nie uda!” – ocenia Benga swój pobyt za oceanem. W międzyczasie zakochuje się bez wzajemności w pielęgniarce, pannie Upson. Gorycz kolejnej porażki powoduje, że Ota jeszcze bardziej podupada na zdrowiu psychicznym i marzy już tylko o powrocie do Afryki. Nie ma na to środków, dlatego uznaje, że najłatwiej będzie wyruszyć z misją chrystianizacyjną. Wtedy jednak wybucha I wojna światowa. Powrót do ojczyzny staje się niemożliwy, co kompletnie Pigmeja załamuje.
20 marca 1916 r. pogłębiająca się depresja pcha Bengę ku tragicznej ostateczności. Ota pożycza pistolet od kobiety, u której mieszka, idzie do przydomowej stajni, rozpala rytualne ognisko, zdejmuje nakładki na spiłowane zęby i strzela sobie w serce.
Nie wie, że za kilka dekad ustęsknione Kongo będzie dla wszystkich Pigmejów miejscem beznadziejnego smutku, równie wielkiego jak jego własny. Ziemią uchodźców ekologicznych, których rząd przepędzi z rodzinnych terenów w parku narodowym, aby chronić goryle górskie, przynoszące większe zyski z turystyki. W którąkolwiek stronę spojrzeć – katastrofa.
Ludzkie zoo – niezdrowa fascynacja innością
Przypadek Oty Bengi staje się jednym z najsłynniejszych, lecz nie jedynym dowodem na przerażający błąd ludzkości. Kontrowersyjny i ewidentnie rasistowski z dzisiejszej perspektywy eksperyment cieszy się jednak na przełomie XIX i XX w. olbrzymią popularnością, dlatego „egzemplarze rdzennych osobników” z Afryki, Ameryki Łacińskiej i Polinezji są niemal masowo zwożone do różnych zakątków Europy i USA.

Przykładów nie trzeba szukać daleko. Carl Hagenbeck, niemiecki handlarz i właściciel cyrków objazdowych zaprasza na wystawy Samoańczyków, Nubijczyków, Inuitów i Samów. Albert Saint-Hilaire, dyrektor paryskiego Ogrodu Aklimatyzacji, organizuje „spektakle etnologiczne” prezentujące Nubijczyków i Inuitów. W latach 1878 i 1889 podczas Wystawy Światowej w Paryżu można z kolei zobaczyć „murzyńską wioskę”. Atrakcja ma się dobrze jeszcze w początkach XX w., o czym świadczą Kolonialne Wystawy w Marsylii i Paryżu – ekspozycja paryska z 1931 r. przyciąga aż 34 mln zwiedzających! Tabuny gapiów pojawiają się także na wystawie „Wioska Kongijska” w Brukseli, którą zorganizowano jeszcze w 1958 r., dekadę po tym, jak Zgromadzenie Ogólne ONZ potępiło rasizm w Powszechnej deklaracji praw człowieka.

Do tego czasu pokazy żywej egzotyki w cyrkach i na wystawach, organizowanych przez kolonizacyjną magnaterię we współpracy z placówkami popularyzującymi osiągnięcia ówczesnej nauki, okazują się niezłym interesem. Dla organizatorów – bo kasa się zgadza. Dla pseudonaukowców – bo mogą uskuteczniać wątpliwej jakości badania etnograficzne bez wymagającej pracy terenowej. A także dla zwykłych zwiedzających – bo obserwowanie „odmieńców”, różniących się jedynie kolorem skóry, sylwetką, pochodzeniem, językiem, kulturą, historią, zamkniętych w klatkach albo wioskach etnicznych, półnagich lub całkowicie obnażonych, w futrach, bez butów, z dzidami, dziwnymi makijażami, fryzurami i ozdobami, zmuszanych do mieszkania w podłych warunkach i wykonywania absurdalnych czynności, nierzadko niemających żadnego związku z ich kulturą, to nie tylko osobliwa „rozrywka”, ale również wskazówka moralnego kompasu.

Jak zauważa antropolog Roch Sulima, odmieńcy, czyli według definicji „osoby różniące się wyglądem lub zachowaniem od innych osób” (jest to określenie z gruntu nacechowane pejoratywnie), są potrzebni wspólnotom, bo pokazują, że „społeczne normy są nienaruszalne, a ich przekroczenie grozi wykluczeniem”. Odmieniec pozwala jasno zdefiniować podział „my/swoi – oni/nie swoi”, lepiej zrozumieć system wartości, zasady, nakazy i zakazy własnej grupy społecznej oraz uświadomić sobie konsekwencje ich złamania. W ubiegłych stuleciach – z braku dostatecznej wiedzy i świadomości moralnej – nikomu jednak nie przychodzi do głowy, że wystawy etnograficzne z „żywymi okazami odmieńców” są dehumanizującą próbą tożsamościowego katharsis, pseudonauką i koszmarem epoki kolonizacji, którego echa będą słyszalne jeszcze w kolejnych dekadach…